Juraj Kleja i Dalibor Carbol jako pierwsi na świecie przelecieli biwakowym lotem góry Tienszanu, zajmujące trzecie miejsce na liście najwyższych szczytów świata. Bez aparatów tlenowych i bez pomocy naziemnej przelecieli w ciągu dwóch dni 167 kilometrów, osiągnęli wysokość 6000 metrów i dolecieli 10 kilometrów przed deklarowanym celem ekspedycji – Base Camp Chan Tengri.
Właśnie dokończyliśmy płytę DVD z zeszłorocznego lotu do góry K2 i nadszedł czas napisać coś więcej o naszym locie do siedmiotysięcznika Chan Tengri. Nie miałem pojęcia, jak piękne jest to miejsce, dopóki nie wzbiłem się nad pasmo Tienszanu w północnym Kirgistanie i nie spojrzałem na nie z dużej wysokości. Ze względu na piękny, piramidalny kształt niektórzy himalaiści uważają Chan Tengri za najbardziej imponującą górę świata. Na mnie wrażenie wywołał nie tylko widok tego wspaniałego szczytu, ale już samo jego otoczenie, gwałtowne zmiany pogody, burze na tle nocnego nieba. Było widać potężną siłę. Kilkukrotnie znaleźliśmy się na skraju wytrzymałości pośrodku tych fantastycznych gór. Byliśmy całkiem sami. Mieliśmy czas, aby zastanowić się nad wszystkim. Samotność jest jak łopata, która może podkopać twoją egzystencję i wyczyścić studnię świadomości.
01.
– Czy powinniśmy się ponownie spotkać? Żeby niczego nie zapomnieć.
– Coś się stało? O co chodzi?
– Nie, nic, ale wydaje mi się to trochę dziwne. Jakoś za szybko.
– Wszystko jest w porządku. Mamy wszystko. Resztę zorganizujemy na miejscu. Co ci jest?
– Dobrze, dobrze. Więc sauna?
– Tak.
Do Kirgistanu pojechaliśmy, by dokończyć rozpoczętą już trasę. Sześć lat temu z Karelem Vrbenským w trójkę dolecieliśmy kawałek za Karakoł i kontynuowanie lotu do Chan Tengri odłożyliśmy na przyszłość. W tym roku przyszedł ten właściwy moment. Nie było specjalnej organizacji i po prostu wyruszyliśmy. Mirek Varvařovský (Varváro) i Karel Vrbenský dołączyli do nas i ostatecznie było nas czterech. Chwilę odpoczywaliśmy w Biszkeku, potem w Karakole, a gdy warunki się poprawiły, przyszedł czas, by ruszyć dalej. We trzech. Varváro stwierdził, że woli pochodzić po górach. Karela ciągnęły góry, ale znając schemat lotu we trzech wiedzieliśmy, że będą problemy. Zostawiliśmy to jednak czekając, by samo się poukładało.
Miejscowy dziobaty wspinacz górski, który na górze Chan jest przewodnikiem, z milczeniem wysłuchał nasz plan i rozpoczął przygotowania. W ciągu kilku godzin wszytko było na jednym miejscu. Przygotowania do ekspedycji, na którą inni potrzebują tygodni, miesięcy. Kosztowało to trochę więcej, ale było gotowe od ręki i nikt się o nic nie pytał. Ekwipunek mieliśmy praktycznie taki sam, jak w roku poprzednim, gdy lecieliśmy do K2. Plus jeden namiot, minus kamera, którą zostawiłem w domu. Żadnych zbędnych rzeczy. Na zakończenie przygotowań przewodnik podał nam rękę i życzył dużo szczęścia. Bystre spojrzenie i pewny uścisk – było oczywiste, że wie, dlaczego to robi. Doskonale wiedział o warunkach panujących w Tienszanie. Dopiero później zrozumiałem, że gdyby coś się stało, on będzie miał czyste sumienie. Zabraliśmy zezwolenia na pograniczną strefę, zostawiliśmy zastaw za wypożyczenie telefonu satelitarnego, kupiliśmy coś do jedzenia i około południa wystartowaliśmy.
02
Pierwszy komin i od razu lecimy ponad góry w kierunku pięciotysięczników Dżygit i Karakoł. Podstawa chmur nisko. Tempo lotu też niespecjalne. Niewiele więcej niż 20 kilometrów. Startujemy tuż przed Dżygitem. Przed nami do przeskoczenia wysokie siodło, musimy zyskać więcej wysokości. Kilkukrotnie podnosi nas parędziesiąt metrów od ziemi. Karel wyraźnie odstaje w tyle. Nie chce lecieć za nami do tak niewyraźnych noszeń. Nie byliśmy wszyscy w jednym miejscu. Rozdzielenie się nie jest dobrym pomysłem. Byłaby to strata czasu i niepotrzebne zamieszanie. Musimy wrócić parę kilometrów z powrotem, spróbować lecieć bliżej siebie, inaczej się stąd nie wydostaniemy. Zlatujemy się do kupy, wykręcamy podstawę i skaczemy do drugiej równoległej doliny. Może nas kolejne siodło wypuści do wysokich gór? Chciałem to utrwalić na zdjęciu i sięgałem po aparat i właśnie w tym momencie z oddali doszedł mnie ostry, krótki świst. To Durovi spadła rękawiczka. Tak samo jak rok temu w Pakistanie. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Znowu będzie mu raczej zimno.
03
Po niecałych dwóch godzinach lotu w poszarpanych dolinach z niską podstawą chmur dostajemy się do kluczowego momentu całego dnia – skok przez siodło oddzielające góry w okolicy jeziora Issyk Kul od gór centralnego Tienszanu. Koniecznie należy wydźwignąć się na 4500 metrów i przeskoczyć na dalszy lodowiec. Karelovi nie wychodzi i ląduje w dolinie. Z Durem mamy wystarczającą wysokość na przeskok, a noszenie jest dokładnie w tym kierunku, który jest nam potrzebny. Taka sytuacja może się więcej nie powtórzyć. Wiemy, że musimy podjąć trudną decyzję. Nawet bez kalkulatora zdajemy sobie sprawę, że jeśli wylądujemy tam gdzie Karel, to pozostałe kilka dni spędzimy w drodze powrotnej i już w tym roku dalej nie polecimy. Jest oczywiste, że na Karela czekają po drodze różne przeszkody, ale nie jesteśmy jeszcze tak daleko. W ciągu dwóch dni marszu powinien spotkać jakiś ludzi. Może wcześniej. Tylko pięć sekund na decyzję – każda sekunda w tym kominie zmienia sytuacje. Decyzja – teraz. I tak się dzieje. Kontynuujemy lot we dwóch. Niech nas przewieje przez siodło. Myślę, że Karel to zrozumie.
Chwilę po przeskoku siodła przeżywamy 20 minut piekła. Znajdujemy się całkiem nisko nad opadającym lodowcem w poszarpanej dolinie z silnym turbulentnym wiatrem rozsiekanym ostrą termiką, który robi z nami, co chce. Próbujemy lecieć środkiem i odpocząć przy skalnych ścianach, ale wszędzie jest źle. Jak wrząca woda w garnku ze spaghetti. Masywne kolapsy, rotacje, komory bez ciśnienia, znowu dynamiczne reakcje, opadanie, skały są już naprawdę blisko. Im niżej jesteśmy, tym gorzej. O lądowaniu nawet nie myślimy – nie bardzo jest gdzie i przede wszystkim… co potem? Teraz tylko oszczędzać siłę w rękach, oddychać, poskromić nerwy, uzbroić się w cierpliwość i czekać na komin, który nas stąd wydostanie.
– Daliborze, gdzie jesteś? Żyjesz? Gdzie jesteś?
– Tak. Po lewej stronie przy skale.
– *urwa…
04
Na końcu doliny mamy trochę szczęścia. Wracamy do gry i od razu do wysokości 6000 metrów. Wysokość nabieramy całkiem szybko, aż mi zaczyna falować horyzont, zaczyna być naprawdę zimno, jestem na skraju wytrzymałości. Czuję, że wyżej już nie dam rady. I wtedy pokazują się cumulusy, które przed półgodziną nas ciągnęły półtora kilometra do góry. Jest oczywiste, że wiatry trzeciego pasma górskiego na świecie – Tienszanu – są pełne niespodzianek. Muszę wylecieć spod chmury na słońce, zyskać przynajmniej trochę ciepła – ogrzać ręce, przywrócić krążenie w palcach, schować je do kokonu. To, co właśnie przeżyliśmy, to był konkretny sprawdzian wytrzymałości. Dopiero w kominie dochodzimy do siebie, zlatujemy się w jedno miejsce, obieramy kierunek i ruszamy dalej.
05
W pierwszy dzień lotu docieramy aż do głównej doliny prowadzącej do góry Chan i Pobieda. Jeszcze przed przeskokiem nad doliną musimy poradzić sobie z ostrą termiką i dużymi prędkościami dobierania wysokości. Lecimy bez aklimatyzacji i, już tradycyjnie, bez aparatów tlenowych. Teraz ich brak daje o sobie znać. Po przeskoku z każdą chwilą pogoda się pogarsza. Musimy szybko znaleźć miejsce na lądowanie. Przed nami góry już tylko rosną, więc wracamy osiem kilometrów z powrotem i po dziewięciu kilometrach prawie czterogodzinnego lotu na wysokości 4100 metrów stanęliśmy na lądzie. Po paru minutach pogoda się załamuje. Jest zdecydowanie nieprzyjemnie. Lepiej szybko postawmy namiot.
06
– Daj telefon, zawołam Aloszę.
– Co mu powiemy?
– Ile damy mu dni? Lecieć z powrotem to głupota.
– Oczywiście. Za dwa dni musi być na dole.
– A gdy wystartuje i poleci dalej za nami, będzie miał przejebane.
– Dwa dni. Potem zostaje tylko helikopter. Nic więcej nie zrobimy.
Dzwonimy przez telefon satelitarny do Karakołu, aby wyszli Karelovi naprzeciw. Ciężkie nachodzą nas myśli. Dzień przed lotem śnił mu się martwy pasterz siedzący w jurcie. Boimy się, że mógł kontynuować lot naszą trasą. Jesteśmy już daleko, a na radiu nie ma szans się usłyszeć. Gdyby mu na trasie coś się stało, nikt by nie wiedział, gdzie jest. Szukalibyśmy go zupełnie gdzie indziej i tylko tracili czas, a potem… ciężkie nachodzą nas myśli. Wiele schematów, wiele możliwości, dajemy mu dwa dni na powrót do cywilizacji. Bateria w radiu na wyczerpaniu. Otwieramy whisky na otarcie łez. Trzeba pomyśleć o jutrzejszej trasie, kto wie, co nas tam czeka. Jutro musimy dolecieć do Chana i stamtąd jak najszybciej zniknąć do Karakołu. Bułki z masłem nie będzie. Burze rozświetlają nam niebo do późnej nocy. Wspaniałe widowisko, ale w powietrzu czuć strach.
07
Rano pozamiatane. Głowa jakoś się trzyma, a po naszym starcie regularnie wędruje dust devil. Dokładniej mówiąc, małe trąby powietrzne. Gdyby jeden z nas powiedział „ olejmy to“, drugi z miejsca by się zgodził. Wiatr całkowicie wieje z boku przez wysunięte żebro – start prosto do rotora. Chwytamy poszarpaną termikę i czym prędzej stąd lecimy. Walczymy o każdy metr i wciąż nie możemy zyskać konkretnej wysokości. Kominy są jeszcze krótkie, a ja jakbym tylko zbierał ich ogony. Lecę zbyt nisko, trzeba przyśpieszyć. Pogoda w każdej chwili może się zmienić.
08
Nagle widzimy Chana i Pobiedę. I znowu pogrążamy się między niższymi, bezimiennymi szczytami. Podstawa na wysokości około 6000 metrów. Potrzebujemy więcej. Najpierw chmury przez pierwszą godzinę rosną jak szalone, potem w jednej chwili wszystkie się rozpadają. Coś się zmieniło. Zastanawiam się, jak daleko możemy jeszcze polecieć, aby móc jakoś sensownie wrócić. Z całą pewnością nie chcemy wędrować przez lodowiec, który jest pod nami. Może z powrotem nie lecieć tą samą drogą, ale przeskoczyć przez równoległe lodowce na północy? Ryzykowne, ale krótsze. I tak nikogo tutaj nie ma. Wspinaczkowy sezon jeszcze się nie zaczął, więc nie ma znaczenia, w której dolinie byśmy utknęli. Zobaczymy. Teraz lecimy dalej w kierunku Chana.
09
Docieramy nad lodowiec centralny. Nie jest już tak daleko. Żeby tylko zdążyć przed zachodem. Wokół nas niesamowite szczyty. Warto poświęcić tych kilka minut na ich podziwianie. Pamiętam, jak w zeszłym roku doleciałem na lodowiec Baltoro. Nie mogę przestać myśleć o tych górach. Ciągle jestem pod ich wrażeniem. Z ludzi jesteśmy tu tylko my. Ale to nie jest samotność. Czuję, że jesteśmy częścią tego wszystkiego i że tu pasujemy. Może to przez brak tlenu…
10
Dolatujemy 10 kilometrów przed Base Camp Chan Tengri. W czasie ostatnich 15 minut lotu było już wiadomo, że na paralotni tam się nie dostaniemy. W ciągu dwóch godzin i piętnastu minut przelecieliśmy 77 kilometrów. Utrzymaliśmy całkiem dobre tempo. Termika się już skończyła, niebo szarzało. Koniec z lataniem w wysokich górach w tym roku. Zawracamy i lecimy jeszcze przez 5 kilometrów. Ta dolina ma 85 kilometrów i większość to lodowiec. Lodowiec z góry wygląda jak sztruks. Ale to są kamienie, głazy, jeziorka, pęknięcia, żwir i błotnisty piasek, który na słońcu się ogrzewa i wypala w lodowcu dziury – to nieważne. Byle tylko spokojnie wylądować na czymś, po czym można chodzić. Wybieramy najrówniejsze miejsce, ale wysokość 3600 metrów, wielkie skały, obciążone paralotnie, zmarznięte ciała i nad samą ziemią kilka metrów wiatru w plecy – każde takie lądowanie to wielki problem. Chodzi o nasze kości i nasze życie.
11
Lądujemy. Potłuczeni, ale chodzić możemy. W ciągu pół godziny przetacza się burza. Telefonujemy do Karakołu, Karel się jeszcze nie znalazł. Gdyby miał lecieć po niego helikopter, wcześniej przyleciałby po nas. Tylko my wiemy, gdzie mógłby być. Jeżeli się znajdzie, to helikopter nie poleci. Tak to sobie wymyśliliśmy. Zmęczenie lotem i trochę twardego lądowania. Nakładamy toboły na plecy i ruszamy dalej. Idziemy 400 metrów na godzinę. To nasze najszybsze tępo. Najpierw na dół, potem do góry, trochę naokoło i z powrotem, bez raków, bez czekanów, trudna droga. Zaczyna się ściemniać. Jedzenia i picia mamy na dwa dni przy skromnym racjonowaniu. Nie wygląda to za dobrze. Jeśli Karel się znajdzie, to helikopter nie poleci i będzie po nas. A jeśli Karelowy helikopter wystartuje jutro, to będzie po Karelu. Noc na lodowcu tylko na paralotniach…? Bateria w telefonie satelitarnym zupełnie pada. Możliwość wołania pomocy już mamy załatwioną. Idziemy dalej, nie ma wyboru.
Mamy wystarczająco dużo czasu na przemyślenia. Wtedy zaczynam myśleć, w jakim stanie będziemy za trzy dni, za pięć… Kiedy już zostawimy paralotnie i będziemy szarpać się ostatkami sił. Jedzenia praktycznie nie dzielimy, bo po prostu nie ma czym. Woda się skończyła i bez gotowania bierzemy ją z lodowca. Ale nastroje mamy dobre. Chcemy się już wydostać z gór, ale nie do końca jest jasne, jak to zrobić. Dopóki jeden z nas nie utknie na lodowcu, są jeszcze szanse.
Nagle, około południa, coś słyszymy. Jak na filmie. Helikopter. Po chwili pojawia się przed nami. Zaczynamy skakać, machać, krzyczeć. Jesteśmy uratowani! Nadzieja zamieniła się jednak w niepewność – maszyna ląduje kilka kilometrów przed nami. Nie jest jasne, czy nas widzieli i co tam robią, i czy za chwilę nie polecą dalej. W każdym razie widzieliśmy, gdzie alpiniści mają swoje gniazdo. Biegniemy w ich kierunku. Bieg bez energii i bez tlenu szybko zamienia się w spacer i ostatecznie wracamy do naszego normalnego tempa. Nie udaje się zdążyć. Helikopter ponownie wzbija się w powietrze i znika w oddali. Po chwili robi zakręt i na wysokości 100 metrów zaczyna lecieć w naszym kierunku. Więc jednak nas zobaczył! Duro szybko wyciąga skrzydło i zaczyna nim machać, ja razem z nim. Wydzieramy się z całej siły. Teraz to już pewne – jesteśmy uratowani! A maszyna najzwyczajniej w świecie nad nami przelatuje i leci dalej. Bez nas. Może leci do Base Campu i zabierze nas w drodze powrotnej? Uspakajamy się. Po chwili ruszamy do miejsca, z którego przed chwilą startował.
Przygnębieni i bez energii po kilku godzinach docieramy do celu. Tempo marszu jest już inne. Trzej alpiniści ze zdziwieniem patrzą na nas, skąd my się tutaj wzięliśmy, przecież oni w tym roku są tutaj pierwsi. Nalewam im resztę Whisky, oni nalewają nam herbaty. Pożyczają baterię do telefonu satelitarnego – Karel się znalazł. Po piętnastu minutach od naszego przybycia zaczynają do nas krzyczeć, byśmy pobiegli na lądowisko, bo helikopter leci i nie będzie czekać. Plecaki z powrotem na plecy i co sił, jakby do nas strzelali, pokonując wiatr wiejący nam w twarze od śmigieł, biegniemy do maszyny. Po chwili widzimy pod sobą lodowiec. Lecimy.
12
Myślę, że możemy wytrzymać dosyć dużo. To wydarzenie jednak miało w sobie coś niepowtarzalnego. Bardzo zmieniło nasze myślenie. Kiedy wylądowaliśmy, Duro podszedł do pilotów helikoptera. W rękach mieli puste szklanki po wódce, a na lodowcu nikt nas nie widział.
Każda taka ekspedycja przenosi nas w nowy wymiar doświadczenia i na trwałe zmienia nas sposób myślenia. Wiemy, że naszymi biwakowymi lotami otwieramy drogę kolejnym pilotom. Pytanie brzmi, co można zrobić więcej i gdzie jest kres? Pewne jest to, że na takie wyzwania trzeba mieć naprawdę dobry sprzęt i jesteśmy wdzięczni, że mogliśmy wykonać ten lot na paralotniach firmy Gradient – Aspen 3 i Aspen 4, spać w namiocie Hannah i nosić ciepłe ubrania z sieci sklepów Rock Point. Więcej o naszych ekspedycjach możecie się dowiedzieć na stronie www.fly7000.cz .
22.12.2012 roku zginął tragicznie jeden z uczestników opisanej powyżej wyprawy – Juraj Kleja. Był świetnym pilotem, legendą słowackiego paralotniarstwa. Niech Ci ziemia lekką będzie…
Dalibor Carbol
Beskidzka Szkoła Latania ( www.elspeedo.pl )
Zobacz zwiastun filmu “Killing Beauty”: http://vimeo.com/54557639#at=0
Artykuł Lot nad szczytami Chan Tengri pochodzi z serwisu BiegiGorskie.pl.